Ten post jest zdecydowanie z serii tych bardziej osobistych. Ale nie piszę go bez powodu. Każdy z nas ma marzenia, ale niewielu ma odwagę po nie sięgać. Mi tej odwagi na co dzień też często brakuje i ciągle z tym walczę. Jednak wiem, że niemożliwe jest bardziej realne niż myślimy. W moim życiu doświadczyłam tego wiele razy. I mam nadzieję, że te moje doświadczenia będą dla kogoś inspiracją by zrobić krok w przód. Mimo strachu i wątpliwości.
Odkąd pamiętam wszystko robiłam na opak. Długo nie mogłam znaleźć swojego miejsca, robiłam różne rzeczy – jedne lubiłam bardzo, inne nawet trochę bardziej, ale żadne z tych zajęć nie wzbudzało we mnie takiej totalnej ekscytacji. Wiecie, takiej kiedy czuje motyle w brzuchu, kiedy chce mi się działać! Trochę uczyłam się fotografii – od dzieciństwa kochałam oglądać i robić zdjęcia, byłam nawet na dwóch kursach. Podobały mi się, sporo się nauczyłam, ale gdy dobiegały one końca, moja ekscytacja również się kończyła a aparat lądował w szufladzie. Używałam go oczywiście podczas różnych wycieczek, wyjazdów ale nie zagłębiałam się w tajniki tworzenia portretów czy zdjęć reportażowych, jakie poznawaliśmy podczas nauki. Mimo miłości do fotografii, no co tu dużo mówić – nie kręciło mnie to aż tak, by uczyć się tej profesji na poważnie. Oprócz tego trochę tańczyłam (w sumie chyba z 8 lat!) i trochę pisałam, a książki pochłaniałam nałogowo. I tak z tego mojego wielkiego niezdecydowania trafiłam do klasy językowej w liceum z rozszerzoną matematyką i geografią (Czy to dziwne? Bardzo – bo obu przedmiotów szczerze nienawidziłam). Mając zacięcie humanistyczne i jakiś pewnie talent do pisania stwierdziłam, że to jednak zbyt niepewna ścieżka zawodowa i lepiej uczyć się bardziej przydatnych przedmiotów. I wiecie co? W ostatniej chwili przed maturą pozbyłam się nowiutkiego zestawu podręczników do geografii i koniec końców zdawałam wos i rozszerzony polski. Dzięki Bogu, obowiązkowa matematyka mój rocznik ominęła! Nie potrafiłam iść za głosem rozumu więc pokierowana bardziej sercem zaczęłam studiować polonistykę na Uniwersytecie (bo co, ja humanistka robiłabym na politechnice?). Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zawsze powtarzałam, że NIGDY nie będę nauczycielką i za żadne skarby nie chciałabym pracować w szkole. Studia były cudowne! Mimo, iż miałam poczucie, że pewnie za bardzo mi się w życiu nie przydadzą, 5 lat spędzonych na uczelni wspominam jak niezłą przygodę. Ale … zaczęło mi się trochę nudzić. Bo same studia dzienne i codzienna praca do wieczora i na weekendach to było dla mnie za mało wrażeń. Przeglądając inne kierunki studiów natknęłam się na Technologię żywności i żywienie człowieka. Nie zastanawiałam się długo i zaczęłam poważniejsze studia inżynierskie. Na drugim roku (a studia trwały 3,5) mój entuzjazm nieco zelżał. Okazało się bowiem, że znowu spotkałam się ze znienawidzoną matematyką i fizyką a co gorsze przez większość semestrów przewodnimi zajęciami były te z zakresu chemii. Mało było natomiast tych, które mnie interesowały – czyli z samego żywienia i dietetyki. No cóż? Po co w takim razie marnować czas? Znowu niewiele myśląc postanowiłam nie podchodzić do egzaminów i rzucić studia. Dlaczego tego nie zrobiłam? Bo ludzie z roku nie dawali mi żyć – codziennie słyszałam, żebym chociaż spróbowała, że trzeci rok będzie ciekawszy, że może jednak mi się to przyda itp. W końcu uległam. I nagle zdarzyło się coś czego nie przewidziałam. Udało mi się za pierwszym razem zdać wszystkie egzaminy, nawet ten najtrudniejszy z mikrobiologii, na którym poległo większość roku, a duża część osób musiała z tego przedmiotu brać awans. Pomyślałam, że to musi być znak z nieba – przeprosiłam się ze studiami, dobrnęłam z radością do końca, pięknie się obroniłam i w międzyczasie zrobiłam podyplomówkę z dietetyki.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo po tej sytuacji przestałam wierzyć w przypadki. A kolejne lata jeszcze bardziej utwierdziły mnie w tym, że NIC W ŻYCIU NIE DZIEJE SIĘ BEZ PRZYCZYNY. Na Technologii żywności zaczęłam interesować się tym co jem, na ostatnim roku poznawałam procesy powstawania wielu produktów: wyrabialiśmy wędliny, piekliśmy bułki i robiliśmy przetwory a ja namiętnie zaczęłam gotować w domu. I doznałam olśnienia – skoro znam podstawy fotografii to może warto je odświeżyć i założyć bloga żywieniowo- kulinarnego? Co więcej – pomyślałam, że może warto byłoby edukować innych, a dzieci uczyć zdrowego gotowania? Pytanie, jak to zrobić, od czego zacząć? Postanowiłam pójść na jeszcze jedne studia podyplomowe do Warszawy, by dopełnić moją wiedzę. Dostałam się, pozostało mi tylko ściągnięcie formularza ze strony i wysłania go na uczelnię. I wchodząc na stronę tejże uczelni zobaczyłam informację o rekrutacji do ogólnopolskiego programu „Zdrowo jemy, zdrowo rośniemy”. Warunkiem, by w ogóle móc się starać o przyjęcie było ukończenie wyższych studiów z zakresu żywienia. Przypadek? Nie sądzę. Okazało się, że ten program to spełnienie moich marzeń – aby się dostać musiałam znaleźć 8 chętnych przedszkoli, które zechcą być pod moją dietetyczną opieką. I tak zaczęła się przygoda, która zadecydowała o moim dalszym życiu. Zrezygnowałam z dodatkowych studiów na rzecz programu (pokrywały się terminy zjazdów), przez pół roku co drugi weekend spędzałam w Warszawie i wreszcie uczyłam się tego co interesowało mnie najbardziej! Zostałam specjalistką w dziedzinie żywienia dzieci i kobiet w ciąży. Podjęłam współpracę z placówkami, analizowałam jadłospisy, szkoliłam kadrę, prowadziłam warsztaty dla dzieci i rodziców a na końcu wydawałam certyfikaty. Los zadecydował o tym, że ukończyłam studia, które stały się moją przepustką do programu. A program okazał się projektem, który zadecydował o kierunku mojego rozwoju. Wyobrażacie sobie moje zaskoczenie, gdy dowiedziałam się o istnieniu programu, który jakby ktoś mi „wyciągnął z myśli” i pojawił się w momencie, w którym go potrzebowałam? Dzięki udziałowi w programie zdobyłam wiele kontaktów, nawiązałam współpracę z Bankiem Żywności i co ważne zaczęłam regularnie prowadzić warsztaty w przedszkolach czy innych placówkach. Ok 90 % z nich było z poleceń, co uważam za swój ogromny sukces !
Czy to koniec „przypadków”? Niewiele wcześniej przed programem brałam udział w zajęciach rozwojowych dla kobiet. Tam poznałam pewną dziewczynę Marysię, która tak ja poszukiwała pomysłu na siebie. Kiedy rozmawiałyśmy i zdradziłam jej mój zamiar założenia bloga, okazało się, że ona właśnie tworzy strony internetowe. Bez namysłu, w ogóle mnie nie znając powiedziała, że założy mi tego bloga i nauczy jak go użytkować. Tak się stało i wkrótce „Smukłe widelce” ujawniły się światu. Skąd wzięła się nazwa? To pomysł mojej przyjaciółki Oli. Jak się okazało bardzo trafny, bo nazwa ta się świetnie przyjęła i szybko zaczęła być kojarzona w Rzeszowie.
Początkowo na bloga wrzucałam zdjęcia robione nieco po omacku. Wydawało mi się, że coś wiem, jednak nieco się pomyliłam. Nie miałam pojęcia o stylizacji, nie potrafiłam ujarzmić światła. W końcu natrafiłam na mistrzynię w dziedzinie fotografii kulinarnej. Pojechałam do Warszawy na cały dzień nauki – od tego momentu zmieniło się wszystko. Zaczęłam rozumieć ten rodzaj fotografii, zakupiłam książki, nowy obiektyw, statyw i każdego dnia ćwiczyłam. I wreszcie odkryłam, że cały proces gotowania – zdobienia – fotografowania to coś, co oprócz warsztatów kocham najbardziej. Odnalazłam moją, długo poszukiwaną, pasję! I co najpiękniejsze – inni się również na tym poznali. Dostaję różne propozycje przygotowywania fotografii, prowadzenia warsztatów i szkoleń, ludzie do mnie piszą z prośbę o przepisy i rady a uczestnicy warsztatów chętnie wracają na kolejne. Dlaczego tak jest? Bo robię to z pasją i miłością! Bo po tylu latach poszukiwań swojej pasji, wreszcie ją odnalazłam!! I faktycznie byłam blisko, bo okazało się, że kocham fotografię, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kulinarną 🙂
Po ponad trzech latach prowadzenia bloga i spełniania mojej pasji w formie pracy dodatkowej postanowiłam wypłynąć na szersze wody. Jest taki cytat, który stał się moją maksymą „Nigdy nie rezygnuj z czegoś o czym nie możesz przestać myśleć choćby na jeden dzień”. Do tej pory chodziłam do pracy w trybie 7-15, a pasja była jedynie dodatkiem. Nie rzucałam się na głęboką wodę od razu, bo ciągle miałam w głowie obawy „A co jeśli się nie uda?”, „Czy będę mieć klientów?”, „Co jeśli firma upadnie?”. Mój wewnętrzny krytyk nie pozwalał mi działać na maxa. Ale jednocześnie nie potrafiłam skupić się na codziennej pracy. Ciągle pod ręką miałam kalendarz, w którym notowałam nowe pomysły na wpisy, na warsztaty i obmyślałam co dalej z tym wszystkim zrobić. Jednak ciągle miałam poczucie, że za mało wiem, że moje umiejętności nie są wystarczające. I w tym miejscu muszę Wam powiedzieć – nie ważne czy umiemy dużo, czy czujemy się wystarczająco wyedukowani. Zawsze będziemy mieli poczucie, że coś zrobiliśmy nie tak perfekcyjnie jakbyśmy chcieli, że są lepsi, że ktoś ma ładniejszego bloga, lepiej napisane treści itp. To nie ma znaczenia! Wierzcie mi! Nie ważne na jakim jesteśmy etapie – róbmy swoje. Ja zwlekałam z założeniem bloga, bo nie umiałam robić tak pięknych zdjęć jak inni. Dziś patrząc na moje pierwsze wpisy myślę sobie – tragedia! Ale nie usunę ich. Wiecie dlaczego? Bo w chwilach zwątpienia i poczucia, że stoję w miejscu patrzę na to co umiałam kilka lat temu, a co umiem dziś i jestem szczęśliwa, że tak mocno się rozwinęłam.
Co skłoniło mnie do zmiany? Uświadomiłam sobie, że nikt nie da mi pracy, która będzie łączyła w sobie moje największe pasje. Szczególnie, że z każdym miesiącem uczyłam się nowych rzeczy i miałam coraz większe oczekiwania i wymagania. Zaczęłam dodatkowo szkolić się z zakresu zdobienia kwiecistych tortów – podczas szkoleń zdobywałam umiejętności, które dawały mi ogromną satysfakcję. Nigdy nie sądziłam, że odkryje w sobie jakiś artystyczny talent. I co więcej, na takich spotkaniach poznałam wiele kobiet, które również po latach mało ciekawej pracy postanowiły przekuć swoje pasje w biznes.
Dziś staram się nie podejmować decyzji, które nie powodują u mnie ekscytacji. Czy pozbyłam się obaw? Nadal we mnie są, ale coraz bardziej zagłusza je miłość do tego co robię. Czy boje się porażek? Nie lubię ich, jak każdy. Ale wiem, że one także prowadzą do sukcesu. Sama mam ich kilka na swoim koncie. Choć początkowo mocno je przeżywałam, po czasie okazywało się, że dobrze się stało. Nieraz nie dostałam wymarzonej pracy, ktoś odrzucił moją ofertę czy nie dostałam zlecenia, na którym mi zależało. Nadal tak jest. Kiedy coś m się nie udaje, kiedy mam kryzys, myślę sobie – Co ja najlepszego zrobiłam! Po co mi była ta firma? Bo pójście za swoją pasją wiążę się z chwilami zwątpienia – w siebie, w swoje możliwości. Bo wymaga to od nas opuszczenia swojej bezpiecznej strefy komfortu. Ale tylko kiedy jesteśmy gotowi poza nią wyjść, to możemy doświadczyć i nauczyć się czegoś nowego. Statki w portach są bezpieczne, ale czy rolą statków jest stanie w porcie? Zdecydowanie nie! Jak mawiał Churchill „JEŚLI W ŻYCIU BRAKUJE ODWAGI TO INNE CNOTY SĄ BEZ ZNACZENIA”. Nadszedł w moim życiu taki moment, w którym postanowiłam, że pomimo strachu będę podejmować ryzyko i rozwijać to co kocham. Bo jeśli odpuszczę to będę tego żałować do końca życia. A jeśli coś się nie powiedzie? To będzie dla mnie lekcja, z której wyciągnę wnioski na przyszłość. Z perspektywy czasu nauczyłam się, że JEŚLI LOS NAM COŚ ZABIERA TO TYLKO PO TO, BY W TO MIEJSCE DAĆ NAM COŚ LEPSZEGO. Nie jest to łatwe, ale dzięki mojej firmie uczę się nowego, mniej emocjonalnego podejścia do życia – jak się przewrócę to się podniosę, a jak się nie podniosę, to sobie trochę poleżę.
Często także blokują nas inni ludzie i obawa przed ośmieszeniem, przed niezrozumieniem. Wiele osób będzie nam życzyć źle a im większy sukces zaczniemy odnosić, tym bardziej będą nas krytykować. Tak już świat jest urządzony i prędzej czy później może nas to dotknąć. Nigdy nie zadowolimy wszystkich. Ja trzymam się tylko tych ludzi, którzy mi kibicują i we mnie wierzą. Reszta nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Jak powiedział Howard Thurman NIE PYTAJ CZEGO ŚWIAT POTRZEBUJE. PYTAJ CO CZYNI CIĘ PEŁNYM ŻYCIA I RÓB TO. PONIEWAŻ TYM CZEGO ŚWIAT POTRZEBUJE SĄ LUDZI PEŁNI ŻYCIA.
Komu udało się dobrnąć do końca moich wypocin powiem na koniec jedno – róbcie swoje, podążajcie za głosem własnej intuicji i spełniajcie marzenia. Jeśli odkryjecie co daje wam prawdziwą radość, los zacznie podsyłać wam rozwiązania. Naszym zadaniem jest tylko umieć je dostrzec i dobrze wykorzystać. Ja już znam swoją drogę. I wreszcie nabrałam tyle odwagi, by rzucić to co robiłam do tej pory i zająć się „Smukłymi widelcami” na pełen etat. Jak widzicie – one są mi pisane i tego już nic nie zmieni! Zatem trzymajcie kciuki bo początki są najtrudniejsze. I śledźcie mnie na bieżąco, nie raz Was zaskoczę !
3 komentarze do „JAK POWSTAŁY SMUKŁE WIDELCE, CZYLI HISTORIA JAK PRAWIE RZUCIŁAM STUDIA, A POTEM ZAMIENIŁAM PASJĘ W PEŁNOETATOWĄ PRACĘ”
Justyna, ależ się wzruszyłam, bo po raz pierwszy usłyszałam tę historię w całości, z jej zawirowaniami i Twoją pewnością, że posłuchałaś serca. Cudownie, że o tym piszesz! Dziękuję za Twoją inspirującą odwagę :*
Miło mi to słyszeć, nawet nie wiesz jak bardzo! Zawirowania są ciągle i pewnie będą zawsze, jak to w życiu. Ale jestem pewna, że podjęłam najlepszą decyzję i już się z niej nie wycofam 🙂
Justyno, doskonałe podsumowanie Twojej opowieści, ja trzymam za Ciebie obydwa kciuki!
Możliwość komentowania została wyłączona.